„Program dzisiejszego zebrania przewiduje dwa tematy: budowę obory i budowę socjalizmu. Ponieważ nie mamy desek, cementu ani cegieł, proponuje od razu przejść do punktu drugiego.” Więc jeśli wydał, to nazewniczo. Nałuskało się fasoli, doprawiło sosem, sypnęło pieprzem i już pyszniła się „fasolka po bretońsku”. Czyli wykwit – było nie było – rafinowanego smaku francuskiego. Jak w rybnym rzucili o ladę halibutem lub dorszem („Jedzcie dorsze, gówno gorsze” – powtarzała ulica), to owa ryba kryta była panierką, w której więcej było marchewki niż skwarków. I wtedy ona zaczynała się tytułować „ryba po grecku”. I pachniała Zorbą, Kretą i Akropolem naraz. Jak się dosmaczało (na Boga: nie pytajcie czym) dzwonko śledzia, to on się oblekał w dostojne miano „śledzia po japońsku”. I emanował zapachem kwitnącej wiśni, patosem filmów Kurosawy i świstem samurajskiego miecza. I znowuż: jak się polepiło kawałek ciasta z farszem ziemniaczanym w środku, to on z miejsca przestawał być „pierogiem”. On awansował na „pieroga ruskiego” (stary kawał z baru mlecznego: „Kto zamawiał ruskie? – Nikt, same przyszli.” ) I nie naprowadzał konsumenta na chór Aleksandrowa, karabin AK 47 czy brew Breżniewa, o nie! W nim była cała melancholia bałałajki łkającej na stepie i doktor Żiwago o fryzjerskiej urodzie Omara Sharifa i wszyscy bracia Karamazow, ilu ich tam było.
Brak cegieł i cementu…
Nazwać! To podstawa sukcesu. Nie wierzycie? Kto by zwrócił uwagę na „pracownika agencji rządowej wykonującego odpowiedzialne zadania na odcinku korupcji?” Pies z kulawą albo nawet i on nie. Ale rzucić ludożerce hasło: „Agent Tomek” i już jest lans we wszystkich kolorach. Kto by zwrócił uwagę na „europejskie programy równościowe mające na celu przeciwdziałanie praktykom dyskryminacyjnym itd.”? Nawet pies z kulawą. Ale rzucić hasło „Gender”?! Gdzie „r” dźwięczy mocno jak w najczęściej używanym polskim słowie… I co? Cały kraj oraz posłanka Kempa nie mówią o niczym innym. Nawet w ubożuchnych pod każdym względem podlaskich Łapach, gdzie runęła dumna gierkowska megacukrownia („Huta Katowice polskiego rolnictwa”) i bida aż piszczy, jak się rada miasta zbiera, to nie uchwala budowy obory. Bo – wiadomo: brak cegieł i cementu – tylko od razu z grubej rury na cały kraj i na „jedynkę” w „Wyborczej” – „Gender!!!” Ot, potęga nazwy…
.
Peryfraza współczesna i dawna
W tej dziedzinie Polska karmiąca dochodziła do szczytów. Odpowiadała na przykład za zgoła gejzerowy rozwój tak delikatnego środka stylistycznego, jakim jest peryfraza. Pan, któremu na twarzy odłożył się na stałe poblask zachodzącego słońca w postaci głębokiej purpury (po angielsku: deep purple) wchodził otóż do sklepu i już od progu peryfrazował: „- Poproszę płyn do opalania kaczek.” Sklepowa wyćwiczonym ruchem sięgała pod blat i dobywała denaturat. Tak więc żadnego prostactwa, finezja w stanie czystym. Ponieważ dla przebranej, acz stałej, klienteli codzienna mantra typu „Wino proszę”, mogła być krępująca i – co gorsza – wyświechtana, gierkowski producent poszedł w peryfrazę. I rzucił na rynek „napój winny”, z detaliczną metryczką: „Sady pod Grójcem. Spad świeży, najwyżej dwutygodniowy. Stok dobrze nasłoneczniony.”
Kupowało się, kupowało i jeszcze „panią dobrodzikę” w upierścienioną rączkę całowało. Stoję ja nie tak znowu dawno w wiejskim sklepiku, za potrzebą. A tu klei się do mnie obywatel tutejszy i w esperanto zrozumiałym na całym świecie, wyłuszcza swą prośbę: „Ebe…ebe…ebe…” Więc ja rycersko ordynuję: „- Dla tego pana też jedno, poproszę”. A pani zza lady zamiast podać z półki jeszcze jedno wino, z grona tych, które podawała mnie, sięga nisko. Pod ladę. I wydobywa „napój winny”. Ja z pretensją: „- Dlaczego…?!” „ – Bo dla TEGO pana – wskazuje na obywatela ziemskiego – jest TO wino”. Wyjaśnia tonem nie znoszącym sprzeciwu.
„A oczy ich dumnie wpatrzone są w dal”
Skoro się o kupowaniu wina zgadało… Kiedy za środkowego Jaruzela byłem w wojsku, kazali nam maszerować w takt przedwojennego koszarowego szlagieru: „Piechota, ta szara piechota”. Maszerowaliśmy. A mnie, polonistę, zaintrygowała tam jedna fraza tycząca „szarej piechoty”. Mianowicie: „A oczy ich dumnie wpatrzone są w dal”. „- Ty – trącam łokciem kolegę – widziałeś kiedyś szweja, którego „oczy byłyby dumnie wpatrzone w dal”? Bo szwej łeb nosił nisko i tylko się rozglądał, z której strony w ten łeb dzisiaj dostanie. Nie miałem racji! Miasto Sieradz, niedziela, przepustka, kawiarnia. Wchodzi szwej i zamawia dwie butelki wina. „- Na wynos nie sprzedajemy” – oświadcza kelnerka z cielęcą arogancją. „- Pani rozleje.” Więc ustawiła na kontuarze szpaler lampek i treść butelek rozlała. Szwej wziął głęboki oddech, zdjął czapkę, przygładził włosy (krótkie, naturalnie) i raz, raz, raz jedna po drugiej wychylił wszystkie lampki w pięć do ośmiu sekund. I wtedy zobaczyłam to, o czym mówiła piosenka. „A oczy jego dumnie wpatrzone były w dal!’.