Przy drodze prowadzącej do Gąsawy do słynnych wykopalisk w Biskupinie, niewielką nieckę w równym terenie wypełnia woda małego jeziorka. W przezroczystej jego toni zaznacza się dziwny charakter dna. Kilka metrów od brzegu głębokość niewielka, by nagle gwałtownym uskokiem przejść w niezmierzoną niemal głębię.

Źródło: byway.pl

Jezioro w Gąsawie

Krążą o niej wśród miejscowej ludności dziwne opowieści. Podobno w gwiaździste noce grudniowe dzieją się tam przeróżne dziwy. Niektórzy skorzy są nawet przysięgać, że słyszeli tu o północy jękliwy dźwięk dzwonów i szeptliwy modłów. Niewielu jest śmiałków, którzy odważyli się przyjść tutaj nocą w wigilię Bożego Narodzenia. Wówczas to podobno nad głośnym lamentem słychać szyderczy chichot szatana, ciągle upajającego się swym zwycięstwem nad słabą ludzką naturą.

Bardzo, bardzo dawno temu ziemię żnińską pokrywały nieprzeniknione bory i trzęsawiska. Osady ludzkie były nieliczna i szeroko rozrzucone po całej okolicy – bardzo oddalone jedna od drugiej. Nie we wszystkich znajdowały się kościoły, nawet drewniane. Właśnie Gąsawa należała do tych nielicznych uprzywilejowanych osad, do których  w święta kościelne zjeżdżali tłumnie mieszkańcy okolicznych wiosek. Ponieważ ludność była tu bardzo pracowita, a ziemia dobra, nikt nie narzekał na ubóstwo. Panował dostatek. W stodołach pełno było zboża, a w chlewach i oborach roiło się od dorodnych zwierząt. Z prawdziwie słowiańską gościnnością przyjmowano każdego przybysza, nie szczędząc ani jadła ani napojów. A gdy tych ostatnich przypadkiem zabrakło w domu, w wesołym nastroju przenoszono się do miejscowej karczmy, aby na pożegnanie wypić jeszcze jeden kufel piwa, czy miodu. I tak życie mieszkańców tej ziemi toczyło się w spokoju przez wiele długich lat. W karczmie wciąż było pełno rozweselonych ludzi, którzy przychodzili tu w wolnych chwilach na pogawędki i na towarzyski dzban wina. Nie było by w tym niczego złego, gdyby ów dzban wina nie stawał się u niektórych przyzwyczajeniem przeradzającym się w iście piekielny nałóg. Były dni, kiedy karczma wypełniona była po brzegi podchmielonym tłumem, a tych w tygodniu było coraz więcej. Coraz częściej też płakały po domach matki, wyglądające powrotu syna z karczmy, a dzieci daremnie oczekiwały powrotu swoich ojców. Odrażający był widok karczmy, gdzie na ławach lub zgoła na podłodze wśród psów leżeli pijani do nieprzytomności, niegdyś poważni gospodarze. Kto wytrzeźwiał tak, że mógł stanąć na własnych nogach, rozpoczynał pić na nowo. Tak mijały dni, tygodnie, miesiące. Zbliżała się zima. Coraz częściej podszeptywano, że karczma jest w mocy czarta, który wabi tam ludzi tam niechybną ich zgubę.

Nadszedł dzień wigilijny. W nielicznych domach przygotowywano choinkę i tradycyjną wieczerzę. Grupka zziębniętych dzieci stała przed karczmą w oczekiwaniu na powrót ojców na rodzinną wieczerzę. Wewnątrz było dziś szczególnie gwarnie. Noc zbliżała się szybko, lecz pijackie wrzaski nie milkły ani przez chwilę. Dochodziło nawet do bójek, które – jak to wśród podpitych – przeradzały się w zgodliwe toasty. Gdy zapadła już na dobre ciemność, a na niebie pokazały się pierwsze gwiazdy, z pobliskiego kościoła rozległ się melodyjny głos dzwonów wzywający na pasterkę. Chociaż dźwięk ich był donośny  – w karczmie zda się nikt go nie słyszał. Jakby sam szatan nie pozwalał mu przeniknąć do wnętrza. W karczmie było coraz głośniej.

.

Komentarze