„Problemu mięsa nie rozwiążemy za pomocą samego mięsa” – zadekretował jeden ze światłych sekretarzy. I to znamy. Takoż znamy ceny mięsa jako awers smutnej sytuacji, że „na drzwiach ponieśli go Świętojańską”. Przypominać to, byłoby obelgą dla inteligencji czytelnika. Więc już zamierzałem rzucić portret klasyka reportażu wiejskiego, który swoje późne lata strawił na naukowe przedstawianie „świńskich dołków i górek”. Józefa Kuśmierka. Ale mi się skręciło.

Reportaż wiejski. Dla jako tako normalnego dziennikarza temat wiejski był jak grypa: trzeba było przez to przejść i zapomnieć. Ale zdarzali się fanatycy tematu. Jednego znałem nawet blisko. Był to Staszek Kot, ojciec. Zasadniczo. On tuż po wojnie zaczynał karierę od podawania cegieł na budowie, ale mu to nie pachniało. Zwłaszcza, kiedy odkrył, że może łatwo zostać bohaterem terenu – jako agitator Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego, czyli wioskowego odpowiednika PZPR-u. I on do tego podszedł metodycznie i z rozwagą. Miał bowiem papiery na ukończenie czterech klas szkółki wiejskiej. Z których trzy spędził na intensywnej grze w karty. Że nie był to bridż, nie muszę dodawać. No wiec wywiązało się nagłe zapotrzebowanie po pierwsze na przypomnienie sobie alfabetu, a po drugie na zorganizowanie koniecznego papieru. Co do alfabetu Staszek szybko zorientował się, iż nie jest on wcale tak konieczny, jak się  wydaje. A w ogóle to ten alfabet jest stanowczo przereklamowany. I nie ma co na niego oczu psuć. A papier, że całych siedem klas? To na bazarze kosztowało flaszkę. Właśnie! Bo ta wódka ma tu swoją rolę rozgrywającą.

Staszek jednym skokiem nagle rozbudzonego intelektu wyczuł, że to całe Stronnictwo w terenie to jeden wielki pic na kaczych łapach. Bo ktoś tam ze wsi musiał należeć, żeby inni mogli dostać przydział na dachówkę, silos i takie tam. Więc się powoływało „koło” i modliło się o to, żeby na okresowe zebrania – a sprawozdawczość była święta! – stawiał się ktoś taki jak Staszek Kot. Wzorzec z Sevres agitatorów wiejskich. Sen niedościgły każdego wójta. I stawał się cud. Staszek mianowicie objawiał swą osobę w „kole”. W pierwszych słowach ustalał azymut: zapodawał mianowicie, iż zebranie się odbyło, frekwencja a jakże, omówiono sytuację polityczną, potępiono amerykańską interwencję w Korei. Chłopi kiwali głowami, że się zgadza, a Staszek milkł. A było to milczenie głębokie, brzemienne i znaczące. Porównałbym je do milczenia, jakie odnotował poeta w „Panu Tadeuszu” przy opisie burzy. Że, mianowicie, nim uderzy pierwszy grom, „była chwila ciszy”. Gospodarze wprawdzie „Pana Tadeusza” nie czytywali (przynajmniej nie na okrągło), ale to znaczące milczenia agitatora Staszka interpretowali bezbłędnie. No, bo skoro zebranie się odbyło, to trzeba było przewachlować się do ziemianki i wjechać na stół. Kiedy było wjechane, Staszek wyskakiwał ze stałym tekstem, który miał obkuty na blachę: „że po co, ależ nie trzeba…” Ale jego wzrok mówił coś całkiem odwrotnego. I chłopi czytali w jego oczach jak w otwartej księdze… Schody zaczynały się po paru dniach, kiedy trzeba było wypełnić druk delegacyjny. Po pierwsze: alfabet stawiał Staszkowi opór radykalny, więc przy wypisywaniu wyręczał się mamą. Która miała za sobą rzetelnych siedem klas: w naszej rodzinie – Oxford! Ale też opór stawiała Staszkowi, zwyczajnie, po ludzku, ułomna pamięć. A Staszek nie tolerował szkalujących i poniżających pytań w stylu: „- Dopiero wczoraj wróciłeś! I już nie pamiętasz, w jakiej wiosce byłeś?!” No więc rodzicielka wypełniała blankiet na wyczucie: raz trafiła wioskę, raz nie. Ale przecież od tego ustrój nie mógł się zawalić.

Staszek zaczął być umiłowaniem, ukochaniem serdecznym całego powiatu. Powiedzieć, że go zapraszano na zebrania, to nic nie powiedzieć. Domagano się Staszka, bito się o Staszka, stawiano ultimatum: Staszek albo strajk chłopski, jak za sanacji. Władze patrzyły z wysoka i doceniały. W dowód wysłano Staszka na elitarny dokształt z zakresu marksizmu i leninizmu, po którym jego kariera miała poszybować. Dokształt odbywał się w Poznaniu, trwał miesiąc. Dokładniej – był to czerwiec roku 1956. Ogromna większość kursantów wkuwała skrypty profesorów Schaffa i Baumana, ale było kilku takich, którym oczy się szybko męczyły. Zwąchali się zaraz i powstał notoryczny klub karciany. Że nie grano w bridża, nie muszę dodawać.

sssNadszedł dzień 28 czerwca, dzień egzaminów. Staszek i koleżeństwo już pogodzili się z końcowymi wynikami, aż tu wpada ważny kolega z pionu organizacyjnego. Z ogłoszeniem, że wprawdzie egzamin się nie odbędzie, ale za to wszyscy zdali. I żeby natychmiast na dworzec i do domu, bo w mieście szaleje imperialistyczna prowokacja. Więc Staszek wrócił i nie mógł się nadziwić, że są tacy, co wolą się kiwać nad jakimiś papierami zamiast grać w karty. U nas na Rzeszowszczyźnie – nie do pomyślenia. Ale ten „zdany” egzamin miał swoją moc. I przełożeństwo, że szkoda marnować takiego intelektualisty na zebrania po wioskach, że koniecznie jakaś poważna funkcja w Jarosławiu, może nawet w samym Rzeszowie. I tu Staszek wyraził stanowcze „nie!” Zgoda, on jest intelektualistą (takiego długiego słowa zapewne nie użył), ale jego misją pozostaje szerzenie ideałów Stronnictwa Ludowego w każdym, nawet najmarniejszym przysiółku. I wtedy jego szefów zamurowało. Patrzcie, przed człowiekiem otwiera się kariera, zaszczyty, apanaże, a on woli brnąć w deszcz i mróz, po kałużach i koleinach. Byle tylko szerzyć ideały. I odtąd Staszek zaczął uchodzić za świętego. Kiedy w rozmowie padło nazwisko „Staszek Kot”, zalegała pełna szacunku cisza. A Staszek brnął po breji, błocie, zaspach i grudzie. I tylko nieco uprościł swój tekst wstępny: „ – Zebranie się odbyło…” Po czym zalegała legendarna cisza…

.

.

Wiesław Kot

Komentarze