Dzień Nawiedzenia

Owego dnia opowiadał Lucjusz swym uczniom:

– Było kiedyś wspaniałe i bogate Miasto. Uczeni w Piśmie mówili, że znajduje się w nim tajemne Źródło Mocy. Ludzie dorabiali się w jeden dzień ogromnych fortun i w jeden dzień je tracili. Budowali pałace i ogromne fabryki albo wegetowali w slumsach. Silny stawał się królem życia, słaby ginął lub klepał biedę. Jednak niemal każdy wierzył, że pewnego dnia i do niego los się uśmiechnie, a wówczas wdrapie się na sam szczyt. Owo marzenie towarzyszyło wszystkim nacjom, żyjącym w 1530434_1501902793368935_196734277_nmieście: Polakom, Żydom i Niemcom. Owe trzy nacje rywalizowały między sobą w dostępie do Źródła: jedni chcieli cieszyć się dzięki niemu łaskami Niebios, inni zdobyć bogactwa i władzę nad maluczkimi. Wszystko było dobrze, dopóki władcy Wschodu nie pokłócili się z władcami Zachodu. Wielka wojna podkopała większość fortun i zablokowała handel ze Wschodem. Miasto błyszczało ciągle resztkami dawnej świetności, lecz stało się własnym cieniem. Przejadano stare zapasy z nadzieją, że coś się zmieni.

I zmieniło się.

Na gorsze.

Z Zachodu przyszli naziści, którzy wysiedlili Polaków i wymordowali większość ubogich Żydów. Potem ze Wschodu przyszli komuniści, którzy przegnali Niemców i niedobitki bogatych Żydów. Następne pół wieku rządziło miastem awansowane chłopstwo. Odblokowano handel ze Wschodem, więc fabryki znowu ruszyły pełną parą, a pałace i kamienice były dewastowane przez zwycięski lud, który „wszedł do Śródmieścia”. Stare legendy i mity zasypał kurz zapomnienia. Nastały czasy materializmu. Nikt już nie pamiętał o Źródle, oprócz tych, którzy przez wieki je strzegli.

Nastała nowa era. Komunizm upadł, a wraz z nim wielki przemysł. Lud pozostał w śródmieściu, wśród ruin postindustrialnej dżungli. Odnowiono pałace, lecz fabryki zionęły pustką. Pozostawieni samym sobie nieszczęśni mieszkańcy Miasta błąkają się zagubieni, nie wiedząc często, że stąpają po czyichś grobach. Potężne demony, niegdysiejsi władcy tej ziemi, podnoszą tymczasem łby, pragnąc odzyskać dawną Moc w innej, bardziej sprzyjającej epoce…

 .

Był wczesny ranek. Gęsta mgła spowijała stare domostwa i wybijające się gdzieniegdzie wieże kościołów oraz biurowców, nadając im fantastyczne kształty gotyckich baszt lub gigantycznych grobowców. Z czasem jednak wznoszące się powoli ponad spadzistymi i kopulastymi dachami słońce przebiło się ognistym deszczem przez brudnoszary woal, rozświetlając niedawno odmalowane fasady, pełne wymyślnych stiuków, kariatyd i maszkaronów, odsłaniając szczegóły zatarte wcześniej przez mrok i mleczny opar. Skąpane w złotym blasku kamienice wdzięczyły się jak wypacykowane burżujki po renowacji w SPA.

Karykaturalnie wykrzywione facjaty domów falowały niemrawo, odbite w czarnych szybach sunącej niemal bezgłośnie Aleją Papieską limuzyny, która zatrzymała się w końcu dostojnie przed niegdysiejszą rezydencją Schwindlerów, a obecnie siedzibą renomowanych kancelarii adwokackich. Wśród paru budzących respekt wizytówek, szczególnie wybijał się ciężki, miedzianozłoty szyld „Biura Spadkobierców”.

Jaskrawe promienie z trudem przebijały się przez wielobarwne szybki secesyjnego witraża. Mętne refleksy pełgały na łysinie schylonego nad papierami mecenasa Ciemnołęckiego. Prawnik zasiadał za biurkiem ogromnym jak czołg, którego płaszczyznę oświetlała lampka z zielonym kloszem. Chociaż rozległy, bogato urządzony w stylu groźno-mieszczańskim gabinet tonął w półmroku, mecenas bystrym okiem wyłuskał depczącą lekkim krokiem tęczowe plamy na dywanie szczupłą, zgrabną figurkę spadkobierczyni, jakkolwiek nawet na tle zalanego zewnętrznym światłem witraża wyglądała jak kukła z chińskiego Teatru Cieni. Adwokat uniósł z fotela nieco ociężałą sylwetkę.

Madam Herzenglas? – upewnił się pro forma, kłaniając się czołobitnie. – Welcome to the Heirs Office!

Miss…  – poprawiła go delikatnie z tajemniczym uśmieszkiem, błąkającym się w kącikach mocno umalowanych ust.

Widać było tylko usta. Ich wyraz był nie tylko zagadkowy, ale emanował… Mecenas zastanowił się chwilę. Nie był to grymas wyższości, pogardy ani lekceważenia, naturalny w końcu u dziedziczki niegdyś wielkiej fortuny, lecz było w nim raczej coś niewzruszonego, coś, co nadawało całej twarzy wygląd kamiennej maski. Reszta kryła się zresztą za wielkimi ciemnymi okularami i w cieniu ronda jasnobeżowego kapelusza. W ciemnawym gabinecie cudzoziemka nie zdjęła chroniących przed wścibskim światłem akcesoriów, jakby pragnąc ukryć prawdziwą tożsamość albo defekt urody. Być może należała do tych rozpieszczonych, bogatych, ale jednak samotnych dam, które uważają, że ubliża im cudza ciekawość.

Reszta stroju była absolutnie bez zarzutu: elegancki kostium, zapewne Chanel, doskonale dobrane dodatki, jak apaszka, torebka i pantofelki, wszystko utrzymane w chłodnawym tonie ecru. Mecenas tym różnił się od większości „prawdziwych” mężczyzn, że umiał dostrzec takie właśnie szczegóły. Ta umiejętność niezmiernie przydawała się w jego profesji, był w stanie bowiem jednym rzutem oka ocenić wartość klientki. Znał więcej kolorów niż siedem, a na kobiecej elegancji wyznawał się nie gorzej niż sam Karl Lagerfeld. Potrafił także docenić słodko-gorzką, odurzającą, lecz nienatrętną woń perfum, wypełniającą powoli wnętrze i prosty, wytworny diament na złotym łańcuszku, przebłyskujący na niezbyt wydatnej, raczej płaskiej piersi. Niewyszukany styl bogactwa, które samo w sobie stawało się stylem. W danym przypadku przybycie osoby z taką klasą rokowało kolejną wygraną sprawę i wysokie honorarium. W duchu zacierał ręce.

Tajemnicza przybyła zza oceanu przeszła niespodziewanie na język tubylców.

– Alesz mosze pan do mnie mówicz po polsku, panie mecenasie – zaproponowała uprzejmie.

Twarz nadal pozostawała chłodna. Najwyraźniej nie dbała o wrażenie, jakie wywarła. Mówiła płynnie, lecz z wyraźnym niemiecko-latynoskim akcentem, zacinając się lekko na trudniejszych polskich spółgłoskach.

Mecenas uniósł brwi w radosnym zaskoczeniu. Z trudem stłumił także westchnienie ulgi. Jego angielszczyzna była całkiem poprawna i przyzwoita, lecz daleko jej było do harvardzkiej.

– W takim razie witam serdecznie w Biurze Spadkobierców – rzekł z zadowoleniem, muskając siwego wąsa. – Nie sądziłem, że mówi pani tak znakomicie  językiem naszych ojców… – dodał kurtuazyjnie, trudno było to bowiem ocenić po jednym zdaniu.

– Moi przodkowie także nim mówili – zauważyła spokojnie, z ledwie wyczuwalnym odcieniem goryczy. – Przynajmniej dopóki tutaj mieszkali. Mam solidny kod genetyczny. Przejdźmy do rzeczy… Załatwił pan wszystko?

– Tak, jak pani sobie życzyła – potwierdził z godnością profesjonalisty. – Plac ze znajdującymi się na nim kamienicą i fabryką jest znowu własnością Herzenglasów, a konkretnie pani, jako jedynej spadkobierczyni.

Jej usta nawet nie drgnęły.

– Władze Miasta nie robiły żadnych kłopotów? – spytała jednak czujnie.

– Niespecjalnie! – zaprzeczył skwapliwie, chytrze błyskając okiem. – Odniosłem wrażenie, że z ulgą pozbyli się tej bezużytecznej ruiny…

Komentarze