Smaki z Polski

Przykład tego jaki jest wietnamski blat na podstawie dzielnicy przylegającej do tej rządowej w samym Hanoi, stolicy Wietnamu.

Blat jest trochę jak koń. Jaki jest każdy widzi – płaski, ma dwie strony, czasami jeden bok bywa okrągły, zdarzy się jakieś wycięcie (np. na zlew, kolejną bardzo ciekawą część kuchni domagającą się własnej serii). No, ale wróćmy do blatu. My w Polsce jesteśmy przyzwyczajeniu do blatu europejskiego, blatu płaskiego, jednokolorowego, jednolitego, odpowiednio wyżłobionego. Jednym słowem: jesteśmy przyzwyczajeni do blatu zorganizowanego, takiego, któremu poświęcono czas, o którego zadbano, którego ktoś zrobił (może nawet przy pomocy jakiejś maszyny). To wszystko jest bardzo uporządkowane. Europejski blat to blat bez niespodzianek.

Ale blat wietnamski? To zupełnie inna historia. Blat wietnamski jest płynny, rozmyty i niejednolity. Blat wietnamski jest zrobiony ze wszystkiego co pod ręką! Blat wietnamski to swojego rodzaju recykling i to z najwyższej półki. W blacie wietnamskim nic blatem nie jest, a jednocześnie wszystko jest blatem. Blat w Wietnamie nigdy nie stanie się blatem – znajdzie się dla niego miliard innych, o wiele istotniejszych zastosowań. Za to wszystko co blatem, z samej swej natury, nie jest, może się nim stać i to bez większy ceregieli, za to ku radości i dumy blatowego stworzyciela. Bo w Wietnamie każdy wymyśla swój blat, tak zarówno ten w kuchni, jak i swój własny, życiowy blat.

Chce się powiedzieć, że europejski blat jest zaplanowany i ma ograniczoną możliwość zmiany. Blat wietnamski jest zmianą. Jest żywy i może się z nim stać wszystko – coś co do tej pory było samochodem, w każdej chwili może stać się blatem. A coś co do tej pory było blatem, może przekształcić się z sekundy na sekundę w kanapę, skuter, taczkę, przyczepę…

Będzie to zatem opowieść o blacie wietnamskim i na pewno nie można nazwać jej zorganizowaną, ani tym bardziej zaplanowaną! Pozwolę sobie również uprzejmie przeprosić za jakość zdjęć z blatu wietnamskiego. Zdjęcia są wykonane komórką, bo blat wietnamski połasił się na nasz aparat już pierwszego dnia!

Witnamski blat na skuterze

Pierwsze co rzuciło mi się w oczy gdy jechaliśmy z lotniska do hostelu to, siłą rzeczy, ulica. To najlepszy przykład tego jak wygląda wietnamski blat. Wszystko tu płynie, wszystko tu jest ruchome, a znaki drogowe i światła nie sposób nazwać nawet sugestią. Nikt się nimi nie przejmuje – każdy jeździ jak chce. W przód, tył, w lewo, prawo – nic tego nie dyktuje. Ulicami płynie wielka ławica skuterków, co jakiś czas przetykanych jakimś pojedynczym samochodem. Wszystko to gna we wszelkie możliwe kierunki, bardzo szybko i zupełnie nie dbając o innych i o siebie. Do hostelu jechaliśmy jakieś 20 minut i widzieliśmy co najmniej kilka wypadków. No, ale jak już kogoś huknie jakieś auto lub inny skuter, to się wstaje i jedzie.

Najbardziej popularny hobby Wietnamu jest trąbienie. Nikt nie zwraca na nie żadnej uwagi, ale wszyscy trąbią tak zawzięcie jakby od tego zależały losy świata. Jest to zrozumiałe, gdy płynie się we wspomnianej ławicy lub gdy ktoś nagle zajedzie drogę. Ale w Wietnamie trąbi się dla rozrywki, na „dzień dobry”, dla żartu, dla tego, że zobaczyło się znajomego, bo chce się kupić banana… właściwie nie ma żadnego poważnego powodu, żeby nie trąbić!

Swoją drogą apropo bananów. Pewnego razu widzieliśmy jak pani (taka jak z ikony wpisu) sprzedaje banany na samym środku największego ronda w Hanoi. Byłem w takim szoku, że nie zrobiłem zdjęcia. Stała do niej długa na kilkanaście skuterów kolejna w której również wszyscy trąbili ile sił!

Dla przykładu poniżej kilka fotek:

 

 

 

 

 

Polski blat w Wietnamie

Smaki z Polski

Tak wygląda wietnamski ”fast food”. Przychodzi się, prosi o kawałek owocu, pan lub pani rozłupuje nasze danie, waży i płacimy. Cena do ustalenia.

Nie mogło zabraknąć rodzimego motywu podczas miesiąca na drugim końcu świata. Właściwie były, aż trzy z czego dwa wydarzyły się w Hue, byłym mieście-domu cesarza wietnamskiego. Rikszarz opowiadał o stojących tam polskich czołgach (dziś miasto jest jednym wielkim fortem wojskowym). Potem spotkaliśmy Polaka, który ledwo się przedstawił, a następnie od razu zapytał: czy i nas pobili metalowymi prętami w Hanoi (do którego akurat jechaliśmy) tak bardzo, że trafiliśmy na dwa tygodnie do szpitala z zagrożenie utracenia wzroku do końca życia. 

Z dumą odparliśmy, że nam, szczęściarzom, tylko ukradli super drogi aparat!

Tak, tego faceta wspominam z uśmiechem na ustach. To było trochę jak incepcja: typowy polski blat, w wietnamskim blacie tak bardzo różnym od naszego, rodzimego blatu. No, ale najlepsze było spotkanie Włodka i Darka.

Siedzieliśmy wciąż w Hue, w jakieś knajpie popijaliśmy wietnamskie drinki w słoikach, gdy nagle usłyszeliśmy:

– Polacy? – odwróciliśmy i ujrzeliśmy dwóch jegomościów grubo powyżej 50tki, rześkich i krzepkich, ubranych w „hawajskie” koszule w kwiaty, sandały i białe skarpetki zaciągnięte pod same kolana, kapelusze kowbojskie (brakowało im jedynie siatek tesco), wąsy i wyraźnie podpitych. Zdradziło nas popularne słowo na k!

Po chwili siedzieliśmy już razem, a panowie opowiadali o swoich miłosnych podróżach i podbojach. Najgorsza historia, o której oboje wspominali z wielkim smutkiem, był wyjazd na Malediwy.

– Od razu po zameldowaniu w hotelu zapytaliśmy, gdzie jest najbliższy burdel – opowiadał „Daras”. – Wyobraźcie sobie, że nie było! Nigdzie nie było burdelu! Sprawdziliśmy, rzeczywiście nigdzie nie było!

– Dwa tygdnie w pizdu – zawył rozczarowany na samą myśl Włodek.

Tak nam się miło siedziało, a panowie ciągle stawiali i stawiali. Wietnamski blat zaczął nam się wymykać spod stóp. Zwłaszcza, gdy w pewnym momencie panowie zaczęli klepać kelnerki po tyłkach. Jakby tego było mało zamówili kolejną butelkę ohydnej ryżowej wódki i nie chcieli nas wypuścić. Zachwalali przy tym miejscowe „dziewczynki” i mówili, że „kosztują ok. 2,5 dolara”.

Okazało się nawet, że jedna z nich ukradła im pieniądze, gdy korzystali z jej usług w hotelu. Co prawda złożyła w kostkę ubrania Darka, co było dla niego powodem do wielkiej chluby:

– Warto było tu przyjechać – mówił do siebie pod nosem.

Zupka, rzeczka i łódeczka

Zdjęcie0634Widać zatem, że wietnamski blat to nie blat łatwy do przetrawienia. Coś o tym, czyli właśnie o trawieniu, dowiedziały się nasze żołądki, gdy wraz z kolegą dzielnie wkroczyliśmy do przybytku, który wydaje wietnamską zupę. Co prawda takie przybytki były również w stanie mobilnym (w Europie mobilnych restauracji wciąż jednak mało). Pani staruszka podjeżdża przybytkiem i krzyczy, że jest zupa. Wszyscy się schodzą i dostają zupę na miejscu (trzeba czekać w kolejce bo ilość talerzy ograniczona). Wietnamczycy płacą 5000 (mniej niż 1zł), europejczycy, amerykanie, kanadyjczycy i cała ta swołocz, którą przywiało, płaci 40 000. Chodzi oczywiście o cenę wyjściową.

Pewnym razem spotkaliśmy mnicha buddyjskiego i mając do łbów wbite hoolywódzkie brednie daliśmy się ponieść jego opowieści (cokolwiek mówił i tak nie można było zrozumieć, ale dużo gestykulował i było śmiesznie). Jakie było nasze zdziwienie, gdy na koniec zażądał pieniędzy i to jeszcze jakich (100 dolarów, majątek w Wietnamie). Nie chciał nas puścić i ciągle coś wykrzykiwał, dopóki nie pojawił się wojskowy patrol, który siłą milczącej perswazji sprawił, że mnich czmychnął, aż się zanim kurzyło. Nas panowie wojskowi zachęcili do dalszego zwiedzania. Takiej zachęcie, popartej pistoletem w ręku, nie sposób było odmówić. 

Swoją drogą, zupka pierwsza klasa. Jest trochę jak nasz bigos w opisie Wiesława kota, czyli niedokończona, niedomknięta, otwarta na wszelkie możliwość. Raz jest ostra, raz łagodna (nigdy nie wiadomo jaka wyjdzie). Raz ma dużo makaronu, raz nie ma go prawie wcale. Czasami bywa treściwa, to znaczy wypełniona wodorostami i innymi roślinami, innym razem skromnie pływa jedna, samotna papryczka.

Trzeba jednak powiedzieć, że w jakiś zaskakujący sposób wietnamski przewoźny i nieprzewoźny blat sprawia, że zupka jest przepyszna i nie można się jej oprzeć. No może po tej sytuacji…

Siedzieliśmy, jak zacząłem na początku, w tej „restauracji” gdzie jedliśmy ichni rosołek. Gdy skończyliśmy postanowiliśmy rozkoszować się jeszcze chwilę zimną wodą. Zwiedzaliśmy i byliśmy już bardzo zmęczeni. W pewnej chwili pani, która zupkę nam ugotowała, wychodzi z wielkim plastikowym koszem. W nim trzyma nasze talerze i z pewnością siebie godną lepszej sprawy, maszeruje ku rzece,

Zdjęcie0635Woda, nad którą pani klęknęła co wywołało w nas ogromny niepokój, brudna jak sekwana w swoim czasie. Pływały w niej, zupełnie jak w zupie, bardzo ciekawy przyprawy: opona, łódka bez wędkarza, ale za to z psem (może to była jego łódka?), skórki od bananów, butelki, kawałek jakiejś blachy… 

Nic to, uznała nasza kucharka i chlust! Misę z naczyniami do wody i myje. Płynu zabrakło, ale bardzo możliwe, że ilość chemikaliów w tej rzece, działała lepiej niż ludwik i pur razem wzięte. My trzymamy się za głowy, aż tu nagle z drugiej strony wkracza kolejny aktor tego spektaklu. 

Starszy pan z dystynkcją zmierza w kierunku pani kucharki. Gdy wreszcie stanął nad brzegiem, jakiś metr od niej bardziej na lewo, bez żadnych skrupułów i zażenowania, ściąga spodnie – my spadamy z kolegą z krzeseł. Zaciskamy zęby i z zainteresowaniem godnym wybuchającego wulkanu, w milczeniu wpatrujemy się, jak starzy pan dolewa płynu do mycia naczyń do rzeki.

Wielki świat, wietnamski blat!

.

Jakub Napoleon Gajdziński

Komentarze